02-04.09.2011 - Headbanging, Finsterwalde, Niemcy
Kiedyś tam we wrześniu pamiętnego roku 2010 Spawn napisał, że będziemy. I byliśmy. Ponieważ przyjęło się, że w prawie każdej relacji jest wzmianka o pogodzie, niczym o potężnej Fortunie wpływającej na losy biednych bohaterów, muszę wspomnieć, że ten zlot był jedyną taką tegoroczną imprezą na której nie padało. Dzięki temu mat był bardziej matowy i było widać, kto nie umył fury po ostatnich wyścigach.
Dyra, Spawn i ja w Dziobaku, Magda i Hervol w BMW, Darek z kumplami w jego dziobaku, silna grupa ze Szczecina oraz ekipa na motorach z Wrocławia.
Rozbiliśmy się przy krzaczkach, które nocą służyły mieszkańcom okolicznych namiotów za publiczną toaletę. Jak zawsze świetnie przygotowani: grill, kocyki, namiot pod którym za dnia kiełbasiane potwory polowały, a nocami marynarze walczyli z piratami o ostatnią kroplę i kęs.
Lecz czym byłby zlot bez Dziobaka: w dzień jego maska posłuży za kanapo-podłogo-stół, w nocy „przytulne” wnętrze zapewni schronienie zmęczonym ciałom. Co ciekawe, gdy temperatura w ciągu dnia osiągała 35 stopni w słońcu, a na masce można było smażyć placki, w bagażniku cały czas mieliśmy zapas lekko schłodzonych napojów.
Słoneczna aura pozwoliła na pełen chillout: wszędzie grille, muzyka, nagie torsy. A na ochłodę mroczne hangary, budki z browarem i lodami. To wszystko oczywiście w przerwach miedzy oglądaniem fur.
Większość aut dobrze nam znana, ale i tak czasem przyjemnie sobie przeanalizować ponownie poszczególne elementy konstrukcji, czy sprawdzić, co się zmieniło od zeszłego roku. Szczególnie, że wszędzie pełno miłych dla oka rzeczy: tutaj rdza, tu jej jeszcze więcej, tam powyginane blachy, gdzie indziej niespasowane drzwi, silniki na wierzchu, obniżone dachy, tu i ówdzie wszystkiego po trochu. Tym razem oczarował nas Chevrolet. Nie mogliśmy przejeść obojętnie obok pięknie skorodowanej budy pełnej ciekawych detali. Ale i tak największą sympatię poczuliśmy do ŻULa.
Wyścigi obserwowaliśmy z naszego ulubionego miejsca – betonowej skarpy. Momentami ciężko mówić o emocjach przy 80 na godz. ;), ale ryki silników i przepiękne sylwetki wynagrodziły wszystko.
Wieczorem koncerty w hangarze. Znowu marudzę, ale takie miejsce aż się prosi o ciężki, brudny, mroczny Rammsteinowaty klimat: wielkich niemieckich kolesi śpiewających z twardym akcentem, mocna muza i płomienie. Ale i tak było ciekawie: tańce i wywracanie się pod sceną, dyskusje o problemach egzystencjalnych, integrowanie się z mniej lub bardziej przypadkowymi osobami, nocne palenie gumy pod hangarem i wiele innych atrakcji.
Nim każdy odjechał w swoją stronę, imprezę zwieńczyliśmy kąpielą w pobliskim jeziorku, odkrytym i przetestowanym przez część ekipy dnia poprzedniego. Przyjemnie, orzeźwiająco, otrzeźwiająco, oczyszczająco i z nutką dekadencji. Pływanie w sukienkach, majtkach, czy co tam kto znalazł, wspólnie z małymi mieszkańcami jeziorka. Przyszłoroczny punkt obowiązkowy.
Na zakończenie zacytuję klasyka: „Słowem za rok znowu będziemy, bo warto, naprawdę warto!”
Trzeba przyznać, że najwięcej atrakcji dostarczył nam jednak powrót. Właśnie gdy leżałam na misiowatym tylnym siedzeniu odkrywając motywy skatologiczno-paranoiczno-narcystyczne w „Dziennikach geniusza” Dalego, ostre hamowanie wcisnęło mnie między kanapę a siedzenia, a auto znalazło się na lewym pasie. Wyrwał się wahacz z podłużnicy. Na szczęście, dzięki szybkiej reakcji Dyry wszyscy pozostaliśmy cali i całkiem zdrowi. Przynajmniej mieliśmy okazję się przekonać, że pasy są nadal sprawne. Resztę drogi pokonaliśmy na lawecie w towarzystwie miłego kierowcy. Jeżeli martwicie się o Dziobaka, uspokoję Was: ma się już całkiem dobrze, gotowy na przyszłe wyzwania.
Poniżej fotograficzna praca zbiorowa mejd baj Posen und Warshau: